Header image Hej, Hej Rybacy!
Strona byłych studentów Wydziału Rybactwa Morskiego
Gadulec - forum Rybaków i Sympatyków
      Strona główna : : Galeria : : Forum
Teraz jest Cz mar 28, 2024 10:43 pm

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: Wt lis 11, 2008 12:04 pm 
Offline
Autor TRiS
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N wrz 28, 2008 11:43 am
Posty: 369
Lokalizacja: Szczecin
Dla Ireny Marciniak (z domu Lesisz) rok 1943 był przełomowym. Wprawdzie była jeszcze czternastoletnim podlotkiem i według prawa cywilnego osobą nieletnią, ale w gruncie rzeczy czuła się dorosłą. Chyba mają rację psychologowie, iż w trudnych warunkach życiowych człowiek dorośleje szybciej i szybciej podejmuje samodzielne decyzje. Jej dorosłość objawiła się tym, że zdecydowała się podjąć czynną walkę z okupantem (był to już czwarty rok II wojny światowej).

Jesień 1943 roku była ponura dla narodu polskiego, ale już słychać było dudnienie armat nacierających ze wschodu wojsk. Tu, na Lubelszczyźnie, wiedziano o powstaniu Ludowego Wojska Polskiego i o chrzcie bojowym pod Lenino. Może właśnie te wiadomości spowodowały, że Irena stała się żołnierzem polskiego ruchu oporu. Prawdę mówiąc, nie wybierała świadomie formacji organizacyjnej, lecz przystąpiła do Armii Ludowej, gdyż na terenie jej zamieszkania działała właśnie ta organizacja.

W godzinach południowych 9 listopada 1943 r. do Ireny przyszła znajoma Ukrainka, jakoby po sąsiedzku, z zamiarem kupna lnu – ale wszyscy wiedzieli, że jej trzech synów należało do bandy UPA, więc wzmogli czujność. Po krótkiej rozmowie ta Ukrainka opuściła dom Lesiszów i wówczas zobaczyli, że na ulicy rozmawia z kilkoma nieznajomymi mężczyznami, wskazując przy tym na ich dom. Po chwili ci nieznajomi pojawili się na podwórku, a jeden z nich w specyficznie agresywny sposób pokazywał swój pistolet. Nie było złudzeń – Ukraińcy szukali zwady. Do wychodzącego z chaty Romana Lesisza on właśnie powiedział groźnie i stanowczo:

- Ubirajtes i chadzi na zebranie.

Powiało grozą, wkradł się niepokój.

Z ojcem na zebranie poszła matka Ireny, Marianna Lesisz... Już stamtąd nie wrócili, bo bezwzględni i rozzuchwaleni nacjonaliści ukraińscy nie silili się na żadne uzasadnienia, lecz zabrali wszystkich Polaków, nie szczędząc nawet dzieci. Zatrzymani Polacy zostali stłoczeni w jednym domu. Ten dom, pełen ludzi, Ukraińcy starannie obłożyli przyniesioną słomą i podpalili. Luźną słomę płomienie ogarnęły szybko. Najpierw zapłonęły ściany, a potem dach kryty drewnianymi gontami... Do usiłujących uciekać strzelali.

Było już ciemno. Irena z bratową postanowiła, że pójdą do wioski, w której mieszkała starsza siostra z jedenastomiesięcznym dzieckiem. Po drodze spotkały sznur furmanek z Ukraińcami. Dowiedziały się, że jadą grabić mienie wymordowanych Polaków.

Punktem zbornym dla uciekinierów stało się gospodarstwo Szołowieckich. Stąd rozdzielano ich po różnych rodzinach ukraińskich, które zamierzały przez jakiś czas ukrywać uchodźców.

* * *

Na początku stycznia 1944 r. Irenę i bratową odnalazł szwagier, Stanisław Janczarek. Natychmiast przyjechał saniami, by zabrać je do leśnego obozu, który w pobliskich lasach wybudowali partyzanci dla pozbawionych dachu nad głową rodzin polskich. Obóz był pod stałą opieką stacjonujących w pobliżu partyzantów.

Wkrótce Irena otrzymała swoje pierwsze, jak na razie „cywilne” zadanie. Miała udać się ukradkiem do rodzinnego Lubieszowa, celem zebrania żywności. Jeszcze tego samego dnia, wraz z jednym towarzyszem, ruszyła w drogę. Działali ostrożnie, obawiali się wpadki. Zostawili konie we wsi nad Stochodem, a sami rozejrzeli się za środkami przeprawy, bo nie mogli skorzystać z mostu. Szczęście im dopisało - znalazła się łódka. Wnet znaleźli się w Lubieszowie, gdzie jeszcze raz doznała serdecznej opieki ze strony znajomego Ukraińca. On nie wypytywał, ani nie dociekał, po co się zjawiła ponownie w ich dawnej wsi, lecz skinieniem głowy pozwolił im się zatrzymać, a potem nakarmił i napoił mlekiem. Jednak rozmowa nie kleiła im się, bowiem stale wracali do tego samego tematu, tak dla nich wszystkich bolesnego...

Wyruszyli do jej rodzinnego, teraz całkiem opuszczonego domu. Chcieli zabrać rzeczy, które rodzice ukryli przed złodziejami i napastnikami, przed oprawcami członków jej najbliższej rodziny. Jako pierwsze przyjazne stworzenie powitał Irenę poczciwy Azor, który niemal jak ludzkie dziecko płakał nad nią, a ona nad nim.

W tym czasie nie myślała, że ktokolwiek może ją zdradzić. Odnalazła dobrze zamaskowane masło i miód, nazbierała trochę marchwi i innych jarzyn w domowym ogrodzie. Ucieszyła się niezmiernie z tych produktów, bowiem dawały one mozliwość przetrwania najbliższych dni. Z tym „łupem”, będącym przecież jej prawowitą własnością, powrócili do leśnego obozowiska. W międzyczasie partyzanci także przywieźli skądś żywność do obozu. Skrupulatnie rozdzielili wszystko między zebranych ludzi

Irena wykorzystała okazję, jaką dało jej pojawienie się w obozie partyzantów. Starszy grupy pozwolił jej się „zabrać”, więc bez dłuższego zastanowienia wpadła do ziemianki, szybko pożegnała się z bliskimi i wyjechała z partyzantami do ich miejsca zgrupowania.

W partyzanckim obozie spotkała się ze starszym rodzeństwem, a jednocześnie przydzielono ją do plutonu Janczarka, który wchodził w skład oddziału im. Jarosława Dąbrowskiego i brygady im. Wandy Wasilewskiej.

Po paru dniach odbyła swój pierwszy marsz, który okazał się dość uciążliwy i pouczający. Nie miała wówczas pojęcia, że przemierzanie bez odpoczynku dziesiątków kilometrów na własnych nogach należy do kanonów sztuki wojennej partyzantów... Było różnie i często następowała „planowana zmiana miejsca postoju”. Tym sposobem znaleźli się niedaleko Bugu, gdzie okazało się, że ziemianki są gorsze i zimniejsze, niż te, które poznała w obozie dla cywilów.

Zasady posługiwania się bronią palną Irena poznała w ciągu kilku dni. Nauczyła się też trudnej umiejętności udzielania pierwszej pomocy medycznej - właśnie do takich zadań miała być sposobiona. Jednak szybko okazało się, że to nie ranni zostali jej pierwszymi podopiecznymi - inauguracyjnym zajęciem w prowizorycznym szpitalu polowym było pielęgnowanie chorych na tyfus plamisty. Właśnie wtedy, w piętnastą rocznicę swoich urodzin, przydarzyła jej się przykra przygoda, która nauczyła ją żelaznej partyzanckiej konsekwencji, która polegała na tym, że każdą czynność należy wykonywać jak najstaranniej, a ponadto w każdej sytuacji należy mieć oczy i uszy szeroko otwarte...

Po krótkim czasie pełnienia służby medycznej przeniesiono ją do sztabu. Nie była to ani kara, ani wyróżnienie – po prostu wymagała tego sytuacja. Okazało się, że w sztabie ma pielęgnować „tyfuśnika”, dowódcę brygady. Jednak i na nią wkrótce przyszła kolej, a kłopoty zdrowotne szły parami: najpierw pojawiła się angina ropna, a następnie charakterystyczne sine plamki na całym ciele, które zapowiadały tyfus plamisty.

Stan osobowy brygady niepokojąco topniał. Niezwłocznie należało poszczególne grupki chorych przeprawiać na zachodni brzeg Bugu. Wreszcie przyszła kolej także na nią...

* * *

Młody organizm przezwyciężył choroby. Pod koniec kwietnia nabierali sił w leśnym lazarecie i wydawało się, że wszystko ułoży się pomyślnie. Tymczasem pierwszego maja niespodziewanie dopadli ich Niemcy. Mały oddziałek partyzancki składał się z samych rekonwalescentów, było także kilku rannych. Musieli unikać jakiejkolwiek walki, należało szybko wycofać się w bezpieczniejsze miejsce. Niewielu dotarło do celu... Sama przeprawa przez rzekę była niemałym przeżyciem, a nie wiedzieli, że najgorsze mają przed sobą.

13 czerwca nadszedł rozkaz, żeby przygotować się do walki. Irena wiedziała, że skoro została partyzantem, to razem z chłopcami musi iść na linię i przygotowywać stanowiska ogniowe. Wczesnym rankiem następnego dnia padły pierwsze strzały i rozgorzała walka, która okazała się niezwykle zacięta.

Już od samego początku byli ranni i zabici, a straty partyzantów rosły niepokojąco. Lekko rannych na miejscu opatrywała Irena, starając się zachować ostrożność przed gwiżdżącymi wokół kulami i świszczącymi odłamkami rozrywających się granatów.

Ciężej rannych ciągnęła na plecach do prowizorycznych ambulatoriów liniowych, którymi w praktyce były wszelkie zagłębienia terenu, bądź też dające osłonę wystające ponad ziemię głazy. I tylko z zabitymi nie mogła sobie dać rady – wtedy przekonała się, że martwy człowiek jest strasznie ciężki. Poległych musiała zostawiać na koniec – to żywi mieli pierwszeństwo.

Nadeszła upragniona noc, która pozwoliła im na wydostanie się z okrążenia. Dowództwo postanowiło ewakuować także ciężej rannych, choć wszystko musiało odbywało się w szybkim tempie i jak najciszej... Rannych ułożono na furmankach, ale nie wszyscy potrafili powstrzymać głośniejsze jęki. Irena biegła od wozu do wozu i jak umiała najlepiej, pocieszała. Zapewniała:

- Będziesz żył, najgorsze już minęło.

Zdarzały się przypadki, że niektórzy szeptem lub nawet półgłosem prosili i zaklinali na wszystko, by im skrócić męki, że są tylko ciężarem dla oddziału...

* * *

22 czerwca znów okrążył ich nieprzyjaciel. Wszyscy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Tkwili w lasach biłgorajskich głodni i niewyspani, wycieńczeni do granic wytrzymałości, i w tych trudnych warunkach toczył się straszliwy bój. Rannych przybywało, przerzedzały się szeregi zdrowych, zdolnych do walki partyzantów.

Ranni wymagali fachowej pomocy. Jednym z rannych był niejaki Kwaśniewski, który bezustannie prosił o wodę. Irena wiedziała, że po drugiej stronie góry, za która się schronili, znajdzie wodę, ale zdawała sobie sprawę z grożącego ryzyka. Pomimo to w pewnej chwili wzięła manierkę i pobiegła między drzewami. Gdy znalazła się na samym szczycie wzgórza, niedaleko od niej rozerwał się pocisk. Błysk, huk i ziemia opadająca razem ze stalowymi odłamkami... Niemal całkowicie ją zasypało - odczekała chwilę, poruszyła nogami i najpierw jedną ręką, potem drugą, poderwała się do dalszego biegu. Nagle poczuła ciepłą ciecz w rękawie. Trafili! Z lewej ręki lała się krew. Nie wypuściła jednka manierki z ręki.

- Muszę przecież dostarczyć tę wodę rannemu - pomyślała jakoś tak dziwnie, całkiem spokojnie.

W takim stanie spotkała ją siostra. Irena musiała przedstawiać sobą żałosny widok, bowiem za chwilę znalazł się przy Irenie także jej brat, a po chwili nawet jakaś sanitariuszka. Wstępne oględziny ujawniły powagę sytuacji. Okazało się, że jest ciężko ranną i koniecznie trzeba ją ewakuować – wsadzili ją na konia, przydzielili eskortę. Zabrano jej broń...

Każdy ruch brodzącego w błocie rumaka odczuwała boleśnie. Teraz zrozumiała prośby rannych: dobijcie, bo nie wytrzymam. Mało brakowało, aby i ona tak postąpiła. Zacisnęła zęby, musiała wytrzymać! Nadeszła chwila, kiedy z koniem trzeba było się rozstać., bo zależało przemykać chyłkiem, aby wykorzystać luki w pierścieniu niemieckiego okrążenia. Co chwila ktoś ubywał i było ich coraz mniej i mniej.

W czasie ucieczki, tuż przed przeprawą przez małą rzeczkę o nazwie Szum, ręka Ireny wyślizgnęła się z dłoni brata, który usiłował ją dotychczas prowadzić. Poczuła, że została sama! Czasem jednak to właśnie Strach i Desperacja czynią cuda: ruszyła naprzód i resztkami sił pokonała rzeczkę... Już u brzegu wpadła w błoto (mniej bała się nieprzyjacielskiej kuli, niż utonięcia w błocie). Nie poddała się i ze wszech sił usiłowała wygrzebać się z lepkiej mazi, za pomocą zdrowej ręki, a nawet zębów. Chodziło przecież o jej życie! Instynktownie kierowała się w stronę, w którą wcześniej pobiegł jej brat i ich koledzy, partyzanci.

Z ogromnym trudem dotarła do skraju bagniska. Tam uświadomiła sobie, że strzelanina jakby ucichła. Spostrzegła, że spod niedalekiej skały wypływa cieniutki strumień źródlanej wody. Nie zastanawiała się i przywarła do niej spieczonymi ustami... Dawały o sobie znać rany, a niesamowity ból doskwierał przy każdym poruszeniu.

Z ogromnym wysiłkiem podniosła się i wdrapała na pobliskie wzgórze. Szła powoli, stawiała ostrożnie gołe stopy na ostrych kamieniach i nagich, skalnych występach. Dopiero tam, ze zdziwieniem stwierdziła, że ma bose stopy... Przypomniała sobie, co się stało z jej butami: jeden but rozcięto i wyrzucono, by opatrzyć zranioną stopę, drugi zaś zgubiła w lepkim błocie.

C.d.n.

Maria Czech - Sobczak

Fragment książki Marii Czech Sobczak i Władysława Kuruś-Brzezinskiego

„Wszystkie drogi wiodły do Szczecina”


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 2 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
 cron

Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL
Wsparcie techniczne KrudIT Usługi Informatyczne
[ Time : 0.017s | 13 Queries | GZIP : Off ]