Header image Hej, Hej Rybacy!
Strona byłych studentów Wydziału Rybactwa Morskiego
Gadulec - forum Rybaków i Sympatyków
      Strona główna : : Galeria : : Forum
Teraz jest Pt mar 29, 2024 12:10 am

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: Wt lis 11, 2008 12:43 pm 
Offline
Autor TRiS
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N wrz 28, 2008 11:43 am
Posty: 369
Lokalizacja: Szczecin
Pierwszym była "Łajka", miała być psem "pekińczykiem", bo takiego sobie zażyczyłam, a okazała się zwykłym kundelkiem, i to suczką w czarno - białe łatki. Miałam wtedy lat 3,5.

Przyniósł tego "pekińczyka" któryś tam mąż mojej babki ze strony ojca - nigdy jej nie lubiłam, tej mojej babki.

Łajka odznaczała się ciągłym warczeniem i gryzieniem. A, że byłam uparta, to i ciągle pogryziona. Nie gryzła tylko mamuni, bo uwielbiała ją nad życie - i ojca, bo się go bała.

Moje koleżanki, przychodząc do mnie, bały się i ojca, i Łajki, a ja ich - względem Łajki, bo względem ojca tak - nie rozumiałam. Ponieważ do dziewiątego roku życia nie miałam rodzeństwa, Łajka zastępowała mi te braki. Na podwórku zaś wszyscy się jej bali - pilnowała mnie i na krok ode mnie nie odchodziła.

Raz w swoim czternastoletnim życiu na mamunię zawarczała: kiedy mamunia bachora, czyli moją Siorę do domu po raz pierwszy przyniosła. Ja zamknęłam się w kibelku i ryczałam z niewzruszenie granitowym postanowieniem pozostania w tej "świątyni dumania" do śmierci. Ze trzy godziny żebrali, żebym wyszła i tylko na rozpaczliwe błagania mojego dziadziusia, postanowienia swojego nie dotrzymałam, i w końcu wyszłam.

Łajka widocznie miała takie same poglądy na temat bachora, bo schowała się za piecem i na mamę warczała.

Zapałała „od startu”, jako i ja, straszliwą nienawiścią do konkurencji - mnie potrafiła wyrzucić z maminych kolan i sama tam się wepchnąć, podgryzając jeno lekko, bachora zaś gryzła namiętnie, z namaszczeniem i bardzo mocno. Do dziś Siora nosi blizny Łajczynego „uwielbienia”. Ale też dziwną sprawą było, że na podwórku bachora, jako i mnie wcześniej, nie gryzła, a pilnowała i nie odstąpiła na krok.

W ogóle była dziwna. Normalna suczka jak ma ruję, to się "cioka"(moje i bachora słowotwórstwo), znaczy desperuje i CHCE do panów piesków, ale Łajka nie chciała. Gryzła, warczała i koniec, kropka, żaden psi amant nie miał szans.

Raz jedyny w swoim życiu, gdy miała sześć lat, jakiś pan piesek ją jednak przekonał, ale widać na krótko, bo miała tylko jedno szczenię. Szybko winowajcę rozpoznałam, bo psie dziecię niezwykle do czarnego spaniela, mieszkającego dwie bramy dalej, podobne było.

Łajka zmarła po czternastu i pół latach na ropomacicze. Weterynaria nasza w powijakach wtedy była i nikomu nie przyszło do głowy, żeby po urodzeniu psiego dziecka usunąć Łajce narządy rodne. Nie męczyłaby się tak i zapewne pożyłaby jeszcze parę lat. Przez miesiąc woziłyśmy ją z mamą do "nieludzkiego doktora". Kroplówki, zastrzyki i już się wydawało, że jest lepiej, ale nagle, pewnej nocy zaczęła umierać. Przesiedziałam przy niej całą noc, wlewając w nią herbatę rumiankową, czytając „Potop”, który cały w tę noc pochłonęłam. Nie chciałam, żeby przy mnie umarła - rano zabrałyśmy ją z mamą do „uśpienia", a potem siedziałyśmy w parku pod lecznicą i płakałyśmy bez końca (do dziś płaczę na to wspomnienie). Grabili w parku trawę i gapili się na nas, jak na jakieś zjawisko, a po pewnym czasie jeden naukowo stwierdził, „że chyba pijane”. Łajka umarła w lipcu i mama stanowczo stwierdziła, że „już nigdy, żadnego psa”!

Miała mamunia koleżankę w pracy (umówmy się, że pani Xenia jej było). Pani Xenia była kobietą bezdzietną i niezamężną, i miała wielkie serce. Zbierała wszystkie pieski - znajdy, doprowadzała u siebie w domu do pięknego wyglądu i obdarowywała dobrych ludzi pieskami.

Jakieś pół roku po śmierci Łajki przyszłam do domu, a tam rude jakieś leży i wlepia we mnie czarne jak smoła, oczy, a obok rudego choinka przewrócona. Sielankowy widok dopełniał mój Dziadek stojący i drapiący się po łepetynie, z tymi słowami:

- Ładny mi grzeczny piesek. Zobacz, co nawyprawiał, chalira ruda jedna!

A rude leży i udaje, że go nie ma. Podeszłam, pogłaskałam... w tym momencie zadzwoniła mama i pyta się, czy niespodzianka się udała. Odpowiedziałam, że bardzo, ale na nią czeka jeszcze lepsza. Tak zaczęła się "Era Filona".

Filon lub "Nynysiomójkochany", żył tylko cztery lata, zmarł na parvowirozę (teraz się przeciw temu paskudztwu psy szczepi). Te swoje cztery lata odpracował za sto lat. Łajza był straszliwa, uciekał z domu przy każdej możliwej okazji i, niestety, trzeba było go na smyczy na dworek wyprowadzać, a było to niezłe widowisko.

Filon rwał do przodu, niczym ruska trojka, przy czym ciągnąc wyprowadzającego, charczał, sapał niemożebnie i nie było istoty, która by się za tą parą nie obejrzała. Jakby się, na ten przykład, chciało dać przez Filona prowadzić, to trzeba by pod wszystkimi samochodami przejść, przez wszystkie okienka piwniczne i piwnice przelecieć, zaliczyć wszelkie kałuże, pozwolić Nynysiowimojemukochanemu pożreć ze trzy koty - i jeszcze było by mu mało.

Filon był mieszańcem kundelka z foksterierkiem, z tym, że werwę i animusz zdecydowanie foksteriera posiadał. Na wszelkie „siad”, „daj łapkę” był głuchy, jak pień. Nie chciał też spać z nami w łóżku. Biłyśmy się z "sister" o Filona i na siłę trzymałyśmy (ta, która bitwę wygrała) go w łóżku, ale nasze szczęście było krótkie, bo zawsze nam uciekł.

Miał tak zwany silny charakter. Posiadał swój własny fotel, na którym nikt nie miał prawa usiąść (ale doskonale rozumiał "idziemy na spacerek") i wokół którego (przed pójściem na spacerek) w kółko z radości biegał.

Pan Bronek Wydrowski - notabene były lotnik Dywizjonu 302 (od ładnych paru lat,wielka szkoda, już nieżyjący przyjaciel rodziny) - upatrzył sobie Filona fotel i przy każdej wizycie uparcie na nim siadał. Wtedy siadał Filon pod swoim fotelem i godzinami, jak ta żona Lota, nie odrywał od pana Bronka wzroku. Rodzice wiele razy pana Bronka uświadamiali, że ten fotel to "święty fotel", jednak pan Bronek jakoś tego nie umiał sobie przyswoić, więc przestali, i od tej pory odbywał się ten sam rytuał. Pan Bronek, też człowiek, choć bohater, do kibelka za swoją potrzebą musiał się udać... Gdy tylko wychodził z pokoju, kto żyw rzucał się na Filonowy fotel i odstawiał go, a inny przesuwał na miejsce filonowego, a potem następowało jedno wielkie UFFFFF!

Pan Bronek zmiany nie zauważał i siadał, jak gdyby nigdy nic, w "normalny" fotel.

Jeśli była jakaś imprezka, to Filona - po pierwsze nie można było wyrzucić z domu (tak jak wiecznie uciekał!), a po drugie - od ucztujących nawet suchy chleb zeżarł (a nam było głupio, bo mama dla nas nie miała czasu gotować i na stołówki wysyłała, ale dla piesków, to i owszem, gotowała, i do dziś gotuje!).

Mieliśmy tak zwaną działkę pracowniczą - ojca oczko w głowie. Nas wpuszczał tylko na zbiory lub wyłącznie rekreacyjnie. Nic dziwnego zresztą, skoro mu mamunia wschodzącą marchewkę wypieliła doszczętnie, zostawiając same chwasty, a ja tak samo potraktowałam dorodną piwonię. Skąd miałam wiedzieć?! Kwiatków ani nawet pączków nie było widać. Kazał pielić - to pieliłyśmy...

Stało się raz, że sąsiad działkowy zza płota pożalił się ojcu, że mu krety młode krzewy porzeczek ryją. Ojciec, jak to ojciec, chwalipięta i wymądrzalski, powiedział sąsiadowi, że ma foksteriera, psa myśliwskiego. Był, był straszliwie myśliwski - raz to nawet kawałek kociego ogona do domu przytargał, a "pani kociara", co to na podwórku wszystkie koty karmiła, nienawidziła nas i Filona do bólu.

- Hmmm, jak taki strasznie myśliwski... - to sąsiad działkowy poprosił, żeby ojciec z tym Filonem przyszedł i te okropne krety wykurzył.

Nooo, to... przyszedł i Filon oczywiście natychmiast krety zwąchał, i z tej okazji zrył do ostatniego korzonka wszystkie młode krzewy porzeczek. Dlaczego do ostatniego korzonka? Bo jak Filon coś zwęszył i zaczął kopać, to go ŻADNA SIŁA ludzka oraz nadludzka powstrzymać nie mogla... Sąsiad z rok z ojcem nie rozmawiał.

Ja sobie w międzyczasie za mąż wyszłam, a że pan i władca wiecznie gdzieś po delegacjach się rozjeżdżał... - chodziłam wprawdzie jeszcze do szkół, ale samotność mi doskwierała - postanowiłam kupić sobie do towarzystwa psa i postanowienie zrealizowałam. Tu zaczyna się "Era DUNI".

Dunia była najpierw Dianą. Miała dziewięć miesięcy i była bardzo do pudelka podobna. Pokochałyśmy się od pierwszego wejrzenia. Od pierwszych wspólnych z Dunią chwil nie potrzebowałam żadnej smyczy, szla przy nodze jak malowana, a nawet pilnowała równego kroku.

Nie lubiła sama zostawać w domu. Raz zrobiła kupkę i potem, żeby ukryć ślady przestępstwa, pieczołowicie zawinęła ją w dywan 2 x 3 m. Zważając na to, że była z tych małych pudelków - był to nie lada wyczyn.

Pożarła z dziesięć par butów i kapci, mój zasuszony ślubny bukiet, cały naszyjnik (jakże wtedy ciężko zdobytego papieru toaletowego) oraz (też ciężko zdobytą w kolejkowej walce) wielką pakę waty. Po wejściu do pokoju myślałam, że w środku lata u mnie w mieszkaniu spadł śnieg... O metamorfozie niezliczonej ilości rożnych mniejszych przedmiotów nie warto nawet wspominać.

W innym pokoju sublokatorskim, gdzie pani wynajmująca miała w sypialni przepięknie pościelone wielkie łoże, które (łoże i jego pościółkę, ma się rozumieć) traktowała jak najświętsze relikwie – Dunia, zostając sama w domu - robiła sobie z tego łoża plac zabaw. Rezultat był (nawet dla mnie) oszałamiający. Kiedy pani na mnie z tego powodu krzyczała, to Dunia jeszcze tej pani na środku kuchni siusiu wykonała.

Pani zagroziła, że nas wyrzuci, jeśli ten pies sam będzie tu zostawał. Życie bez jakiegokolwiek dachu nad głową nie było moim marzeniem - prowadzałam więc Dunię do przedszkola, czyli do domu rodzinnego. Dunia od pierwszego spotkania z Filonem stała się jego „oczkiem w głowie”. Pozwalał jej spać na swoim fotelu, miskę mieli jedną, a Dunia jadła jako pierwsza.

I stal się CUD!!!

Filon przestał uciekać z domu. Na spacerek wychodzili razem i obydwa pieski BEZ SMYCZY.

DuniaFilon

Potem znowu przeprowadzka, pokoik 3 x 4 m, ale Dunia nam zachorowała. Przeziębiła się, będąc z nami na grzybach. Kurowała ją mama. Po powrocie do zdrowia Dunia została u mamy na zawsze. W międzyczasie umarł Filon... znalazłyśmy kiedyś z Siorą kartkę pisaną przez nią do mamy: zakupy zrobione, PSY wyprowadzone, jestem u konia - i nam się łezka, i to porządna, w oku zakręcila.

Dunia żyła lat piętnaście i z dnia na dzień stawała się człowiekiem. Gdy miała ruję, to trzeba było jej jak oka w głowie pilnować, bo w przeciwieństwie do Lajki, bardzo amorzasta była. Mimo naszego pilnowania udało jej się dwa razy w życiu być szczenną (raz, kiedy ja urodziłam Madzię, i dziesięć lat później, gdy urodziłam Michała) - i miała (jak na człowieczą damę przystało) tylko po jednym dziecku.

Po pierwszym psim potomku Dunia zaczęła mieć ciąże urojone. Stąd to "ciokanie", bo tego nie można było inaczej nazwać. Wiła gniazda, jęczała, wylizywała sobie sutki, adoptowała na siłę naszą świnkę morską, Katarzynę - i w ogóle cyrk na kółkach wyprawiała. Potem miała normalne mleko - raz tym mlekiem „cudzego” szczeniaczka uratowała. Gdy się "ciokała", a myśmy już nie mogli wytrzymać, dostawała 2 mg Relanium i było na co popatrzeć.

Jak już wspomniałam - Dunia była człowiekiem, trzeba było ją prosić, żeby wyszła na dwór. Pęcherz miała pełny do bólu, ale jej się nie chciało z wyra wychodzić, więc trzeba było ją na ręce brać i znosić. Na dworze robiła ogromną kałużę i leniwie spoglądając na osobę ją wynoszącą, niemo pytała:

- A może mnie wniesiesz? To przecież trzy piętra, i to w starym budownictwie.

Niechętnie szła, łapka za łapką, do góry, a potem się obrażała, że jej nie wnieśli.

Węch miała, ale jej się nie chciało wąchać. Słuch też miała, ale słyszała tylko to, co chciała usłyszeć. I mówiła (naprawdę!), i rozumiała, co (a przede wszystkim – jak!) się do niej mówi. Żadne tam rozkazy... Łapkę chętnie podała, ale trzeba było ją o nią ładnie poprosić. Trzeba było też codziennie opowiedzieć Duńce, jak minął dzień, zwierzyć się z kłopotów, spytać, co by Duńka zjadła...

Gdy dostała Relanium, zamieniała się w psa. Węch jej wracał do tego stopnia, że ojca raz w granit ze zdumienia zamieniło... Jadł sobie smaczna kolacyjkę na ciepło, a Dusia zamieniona w psa weszła na ławę i szła tak po tej ławie wąchając zawzięcie, aż doszła do talerza, z którego ojciec się posilał i... przyłączyła się do niego.

Wzięłyśmy (z Siorą) kiedyś Dunię do Łobza. Odbywała się tam jakaś strrrrraszna impreza (wtedy były jeszcze organizowane obozy "Akajotowskie") i mieszkaliśmy w "Konpolu", t.z.n. w specjalnym pomieszczeniu dla "obozowiczów", pod trybunami.

Na drugi dzień - szok! Duni nie ma!!!

Panika, biegamy, szukamy, pytamy się - a Dunia poszła sobie do pana koniuszego, bo dosyć pijackich śpiewów miała (powiedziała nam to) i tam sobie smacznie w łóżeczku spała.

Potem przez cały boży dzień była na nas obrażona.

Dunia umiała latać (naprawdę! - spytajcie Siory). I jeszcze tyłem na kanapę wskakiwać.

Siora chodziła już ze swoim przyszłym mężem (notabene był okropnie o Dunię zazdrosny, jakoby Siora Dunię większymi względami darzyła, aniżeli ukochanego - a były to ich początki i Siora jeszcze o miłego swego dbała) - zrobiła więc ukochanemu kanapki z szyneczką, jajeczkiem, pomidorkiem i szczypiorkiem. Ukochany w tym czasie podlizywał się naszym rodzicom i dlatego zaczął się posilać nieco później... Przyszedł do Siory pokoju, popatrzył na stół i zaczął jeść nieco zdziwiony...

Siora robiła się w tym czasie na bóstwo, bo mieli jakąś imprezę. Po skończonych różnych zabiegach weszła do pokoju z pytaniem, czy ukochanemu JEJ kanapki smakują. W pół zdania jednak urwała, albowiem jej oczom, zamiast JEJ pięknych i jakże smakowitych kanapek - na talerzu spoczywało „coś”, co mogło - kiedyś, w dalekiej przeszłości - te JEJ kanapki przypominać: pooblizywane kawałki chleba ze śladową ilością masła, bez szyneczki, z kawałeczkami pomidorka i szczypiorku, i bez jajeczka. A ukochany TO ŻARŁ!!! i mówił, że PYSZNE!!!!

Siora, ogarniając okiem sytuację, zdążyła jedynie wyjęczeć do ukochanego "I ty TO JESZ???!!!!!".

Po latach szwagier wyznał, że był miłością zaślepiony i nawet dziegciu by się nażarł, a te braki na kanapkach tłumaczył sobie "u nich bieda, a ja ich jeszcze obżeram".

Tego typu historyjek jest mnóstwo. Jak sobie siądziemy z Siorą i zaczniemy wspominać, to szwagier ucieka:

- Jesteście kopnięte. Ileż razy można to samo w kółko powtarzać?

- A można, bo Dunia była jednorazowa i absolutnie niepowtarzalna!!!

Niby szwagier Duni nie lubił, ale kiedy w wieku dwunastu lat postanowiła zostać matką, to siedział w lecznicy i czekał, drżąc razem z Siorą (ze strachu i przejęcia). Dunia miała cesarskie cięcie, bo stara baba już była, zaś „nieludzki lekarz” po skończonej operacji otworzył drzwi i krzyknął "macie syna, eee, wnuczka!". Był dobrym lekarzem i doskonale wiedział, że Dunia jest człowiekiem.

W międzyczasie zdążyłam urodzić Madzię, zmienić kilkanaście razy sublokatorkę, raz (bezprawnie) zająć pustostan, rozwieść się i wrócić do mamuni.

Po zajęciu pustostanu postanowiłam kupić dziecku psa, „bo ogólnie wiadomo, że dzieci MUSZĄ mieć zwierzęta”.

Kupiłam przepięknego owczarka niemieckiego płci żeńskiej i nadałam mu imię JAGA (na cześć Cioci Jagi z „Kajka i Kokosza”, których przygodami się wtedy ze ślubnym-nieważnym zaczytywaliśmy. Nasza Jaga, owszem, miała jakieś imię w psich dokumentach, ale mi się ono nie podobało. Jagi życie było bardzo krótkie. Umarła na nosówkę, gdy miała osiem miesięcy. Tym razem głupi lekarz nie rozpoznał, że jest przeziębiona i ją przeciwko nosówce zaszczepił. Nawet mój ślubny-nieważny płakał po jej stracie.

Zapowiadała się na wspaniałego psa. Mając pół roku pilnowała wózka z dzieckiem jak dorosły, wyszkolony pies. Madzia miała w niej serdeczna przyjaciółkę - spały, jadły i bawiły się razem. Jaga miała nawet swój własny smoczek (musiałam jej kupi”, bo kradła Madzi).

U mamuni w domu miałam znowu Dunię, a potem wyjechałam na tułaczkę.

Dunia umarła, gdy ja już tu egzystowałam... Jej grób jest na naszym podwórku. Ojciec dal „na flaszkę” kilku menelom - wykopali porządny dół, zasypali i jeszcze gdzieś ukradli betonowy klomb na kwiatki, i tam postawili.

Tu miałam, często-gęsto, na przechowanie Niukę, pudelkę Joli, mojej byłej sąsiadki i serdecznej przyjaciółki z Bad Ems. Ponieważ w naszym bloku była już Niuka i sąsiedzi nie chcieli zgodzić się na drugiego psa, wzięłam Kicię (o tej też można tomy pisać), a Tigerka została mi wciśnięta przez starsze dzieciątko "tylko na dwa tygodnie", które trwają do dziś... Ale miało być o psach mego życia - i było.

Marga
-------------
Pragnę wyjaśnić, że Wspomnienie ,,Pieski mojego życia,, nie jest mojego autorstwa tylko mojej Starszej Córki Małgorzaty Sobczak zamieszkałej we Frankfurcie. Pozwoliłam sobie przesłać do Gadulca wspomniany tekst, bowiem moim zdaniem jest ładnie i zgrabnie napisany. Wiernie oddaje jej wspomnienia dzieciństwa i naszych kochanych piesków. Pozdrawiam a Tobie Małgosiu dziękuję.


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 6 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
 cron

Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL
Wsparcie techniczne KrudIT Usługi Informatyczne
[ Time : 0.017s | 13 Queries | GZIP : Off ]