Header image Hej, Hej Rybacy!
Strona byłych studentów Wydziału Rybactwa Morskiego
Gadulec - forum Rybaków i Sympatyków
      Strona główna : : Galeria : : Forum
Teraz jest Cz mar 28, 2024 11:49 pm

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: Pn sie 03, 2009 8:10 pm 
Offline
Autor TRiS
Avatar użytkownika

Dołączył(a): N wrz 28, 2008 11:43 am
Posty: 369
Lokalizacja: Szczecin
Muszę wrócić chociaż na chwilę do tamtych niezapomnianych czasów tworzenia Telewizji przez grupę zapaleńców. Niezapomniane. Dlaczego? Bo wspaniałe były to czasy, związane z najpiękniejszym okresem życia mojego, z młodością. Jakże inaczej patrzy się na świat przez różowe okulary, okulary młodości. Dzisiaj na pewno nie podołałabym obowiązkom zawodowym, które wówczas spadły na moje wątłe, 42-kilogramowe ramiona. Chętnie wspominam swoją smukłą sylwetkę.

Pewnego dnia poproszono mnie do gabinetu ,,władzy”. Władza tzn. redaktor naczelny, Władysław Daniszewski; kadry - naczelnik Władysław Kuruś. No i dyrektor Doświadczalnego Ośrodka Telewizyjnego - nowo powstającego ośrodka, „noworodka” - bardzo przystojny, Marian Syganiec. I ja, taka „maleńka cząsteczka”, dopiero ucząca się pracy w Polskim Radio Szczecin.

Powitanie było bardzo serdeczne - ucałowano rączki (co mnie zdziwiło). Co prawda dziennikarze radiowi i nie tylko, bo cała męska załoga oraz liczni poeci, muzycy i inni współpracujący z Polskim Radiem - to byli prawdziwi dżentelmeni, a jednak takie powitanie przekraczało moje oczekiwania. No i okazało się, o co chodziło: miałam opuścić swoje dotychczasowe ciepłe gniazdko i zająć się sekretariatem oraz przepisywaniem wszelkich brudnopisów, czystopisów i czegoś tam jeszcze, w powstającym właśnie Doświadczalnym Ośrodku Telewizyjnym w Szczecinie.

Aż mnie poderwało z fotela, który usłużnie przed chwilą mi podsunięto. Wstałam i oświadczyłam, że nigdzie nie pójdę:

- Zostałam przyjęta do Polskiego Radia w Szczecinie, tutaj pracuje mi się dobrze, jestem zadowolona ze swojej pracy i nie zamienię jej na pracę w jakimś doświadczalnym (!!!) ośrodku telewizyjnym. Niech tam idzie kto inny. Dlaczego ja mam być „wybranką” losu?

Władza trochę się na to moje dictum zdenerwowała. Najpierw grzecznie, a potem stanowczo oświadczono, że „niestety, cieszą się z mojego dobrego samopoczucia w Polskim Radio, ale, niestety, nie tylko ja zostałam oddelegowana; dotyczy to większej liczby osób, zatem muszę podjąć pracę w tym ośrodku; mam przełknąć kielich goryczy i od jutra już mnie nie ma w Polskim Radiu przy Armii Czerwonej, a moje nowe miejsce pracy to będzie telewizja, której redakcje (również od jutra) będą mieściły się w małym ,,kurniku” (jak później nazwaliśmy budyneczek przy alei Wojska Polskiego 73).

Jeszcze parę chwil mnie przekonywano, lecz póki co - bez skutku. Wstałam i oświadczyłam:

- Nie ma o czym dyskutować, ja nigdzie nie idę. Proszę mnie zwolnić, ale nie pójdę ,,tam”.

Po tych słowach wyszłam z gabinetu, w którym pozostało trochę zdenerwowane, dotychczas uprzejme, kierownictwo.

- Na pewno mnie wyrzucą z pracy - stwierdziłam i zrezygnowana wróciłam na pierwsze piętro przy Armii Czerwonej 30, do mojego miejsca pracy. Po godzinie odezwał się telefon. Usłyszałam, że jestem proszona do Mariana Sygańca. Znów wstałam i niechętnie poszłam do gabinetu, który mieścił się również na pierwszym piętrze, tuż po sąsiedzku. Wchodzę i cóż widzę? Przyszły szef uśmiechnięty, jakby nic się nie stało, na biurku herbata, ciastka, no i mała lampeczka wina. Zdezorientowana oświadczyłam, że „dobrze, idę od jutra pracować w tym ośrodku, ale nie odczuwam żadnej satysfakcji moralnej; idę z wielkimi oporami”.

I tak zaczęła się moja praca, moja wielka przygoda w Doświadczalnym Ośrodku Telewizyjnym w Szczecinie.

Dzisiaj, z perspektywy wielu, wielu lat przyznaję, że pokochałam tę pracę, ukochałam Doświadczalny Ośrodek Telewizyjny w Szczecinie, tak przecież przez szczecinian wyczekiwany. Poznałam tam wiele osób, mniej lub więcej sympatycznych. Przychodziło wielu intelektualistów, ludzi naprawdę ciekawych, z którymi warto było porozmawiać. W ośrodku telewizyjnym jest cząstka, i to niemała, mojej pracy. Pracowałam z wielkim zaangażowaniem, prowadziłam sekretariat, przepisywałam brudnopisy (nieraz nieczytelne). Dużo pisałam pod dyktando (wszystko w 16 egzemplarzach!).

Było bardzo ciężko. W domu czekał mąż i mała dwuletnia córeczka, Małgosia. Mieli cierpliwość, bo ja przychodziłam do pracy około godziny ósmej, a wychodziłam o... o osiemnastej! To było bardzo wcześnie, jeżeli udało mi się właśnie o tej porze wyjść do domu. Jednak byłam młoda, zdrowa i chociaż, jak mówiono o mnie pół żartem - pół serio: „chude to, ale silne” - dawałam sobie z tym wszystkim radę.

Doskonale pamiętam Mariana Sygańca. Zaganianego, często wyraźnie zmęczonego; a on wciąż powtarzał, że „będą znaczące efekty naszej pracy i na pewno tu powstanie wielki ośrodek telewizyjny”.

Jednak na początku „ten wielki ośrodek” oprócz paru pokoików przy Wojska Polskiego miał studio nadawcze w wieżowcu przy ulicy Odzieżowej. Jeśli nie było samochodu, to biegło się przez miasto z teczką maszynopisów, aby zdążyć na czas rozpoczęcia emisji. Nieraz w ostatniej chwili wręczało się spikerowi program dnia, który miał odczytać telewidzom przed kamerą. W zasadzie program był dostarczany co drugi dzień.

Prawie od świtu do zmierzchu dnia praca, praca i jeszcze raz praca...

Przecudne ,,dobranocki” z Wickiem Marynarzykiem... Jakże ja ich nie lubiłam! Musiałam przepisywać na okrągło, bo ,,mama” Wicusia Marynarzyka była, jak mówiliśmy, bardzo płodna. Była nią pani Irena Łuczak. Bardzo ładna pani, kulturalna. Przychodziła i dyktowała, dyktowała, dyktowała. Na jej tekst czekał „właśnie sam szef” - Marian Syganiec, który potem w studiu osobiście gawędził z Wickiem Marynarzykiem. A lubił gawędzić - i to bardzo. Czekał na tekst i prawie jeszcze „gorący” wyrywał z rąk pani Ireny - i gnał na tę swoją dobranockę.




Pamiętam... A jakże, z perspektywy minionych lat, dobrze wspominam ludzi, z którymi dane mi było pracować...
Włodzimierz Grabowski: zawsze elegancki, kulturalny, przynosił czekoladki. Dżentelmen, jakich mało.
Stefan Ciochoń, publicysta, potem kierownik Redakcji Publicystycznej. Dyktował zawzięcie swoje „Telenotatniki”. Nieraz się denerwowałam, gdyż były to długie dyktanda, a praca sekretariatu leżała, nie ruszona.
Pani Eugenia Walczak (byłam z nią zaprzyjaźniona) - zawsze chętna do niesienia pomocy ludziom.
Pracowali państwo Maciejowscy - Jan i Alicja.
Helena Pączek (nazwisko trochę pasowało do postaci), inspicjent, osoba bardzo sympatyczna, wiecznie zabiegana i zatroskana.
Zapracowani i zabiegani byli wszyscy.
Operatorzy kamer: Janusz Pietrzykowski, Stefan Pleśniarowicz i Bogusław Zyblewski, zawsze gdzieś się spieszący.
Scenograf - pani Julia Fedorowicz, osoba znerwicowana. Podczas prowadzenia z nią rozmowy przed kamerą - uciekła z planu.
Moim zdaniem ci pierwsi pracownicy, którzy tworzyli szczeciński ośrodek telewizyjny, a także współpracownicy z zewnątrz, m.in. panowie Gajewski i Zaniewski, wnieśli olbrzymi wkład w powstanie i rozwój naszej telewizji. Gdyby nie ci wymienieni (oraz nie wymienieni tu z nazwiska) nie pracowali wtedy z tak wielkim zaangażowaniem, nie byłoby ani 20-to lecia, ani 40-to lecia powstania Ośrodka Telewizyjnego w Szczecinie. Mówiąc wprost - powstałby, ale znacznie później. Ci, którzy obecnie są pracownikami OTV Szczecin, to już osoby z innej epoki - nie z tej pierwszej, zaangażowanej, mało opłacalnej i słabo, bardzo słabo opłacanej.

Być może, to moje wspomnienie nie wszystkich ucieszy. De facto mam wielkie uznanie i sentyment do tych pierwszych, z którymi dane mi było pracować. Właśnie o nich wspominam z wielką sympatią, a nawet z łezką w oku. Nie żałuję, że poszłam w 1960 roku na aleję Wojska Polskiego 73, bo jest co wspominać, wrócić myślą w, jakże odległą już, przeszłość. Dumna jestem, że zostałam oddelegowana do tej pracy, że jestem jednym z pierwszych pracowników Doświadczalnego Ośrodka Telewizyjnego w Szczecinie.

* * *

Zagalopowałam się z tymi wspomnieniami. Uparcie wracam do tej odległej przeszłości, jakże miłej, nigdy niezapomnianej. Do obecnej chwili ani przez moment nie żałowałam pionierskiej, ciężkiej pracy. Z nostalgią wspominam ludzi bardzo zapracowanych, zabieganych, a jednak życzliwych wobec siebie. Przecież oprócz pracy ciężkiej, ,,na serio”, były również historie zabawne, można nawet powiedzieć - przezabawne .

Chcąc szybko dostać się do studia w DOTV Szczecin przy ulicy Tkackiej, trzeba było pokonać masę schodów. Pół biedy, gdy przyjechało się samochodem; znacznie gorzej było z wejściem na VIII piętro po szybkim marszu przez rozległe centrum Szczecina. Niby niż trudnego – niby można było wjechać windą, która mieściła się po zewnętrznej stronie budynku. Ale, gdy złapało się windę, do szczęścia brakowało pana ją obsługującego! Nazywaliśmy go ,,Pan Windziarz”. Pan Windziarz chętnie przewoził osoby w górę lub w dół, jak kto sobie życzył. Szkopuł jednak w tym, że rzadko bywał trzeźwy. Co działo się wówczas? Ano, trzeba było dyskretnie „obwąchać” Pana Windziarza - jest w stanie zawieść do studia, czy nie? Osobiście nie ryzykowałam tej jazdy, wolałam wspinać się mozolnie na własnych nogach do góry. Po prostu bałam się. Ale był bardzo odważny dziennikarz, dawno już nieżyjący, Heniu Zieliński. Oprócz odwagi miał także cierpliwość i gdy w pół drogi winda zatrzymywała się (bo obsługujący ją pan nie wiedział co dalej robić z mechanizmem), wówczas pan Heniu musiał sam sobie jakoś radzić. Polegało to na tym, że długo i cierpliwie tłumaczył Panu Windziarzowi, aby przypomniał sobie, co trzeba przycisnąć, by pojechać w górę. Koniecznie w górę, bo tam, w studiu, już czekali zaproszeni goście (nieraz bardzo ważne osobistości) na dziennikarza prowadzącego program telewizyjny. Szczęśliwie, pan Heniu z reguły umiał sobie poradzić z Panem Windziarzem, i zdążał - na ostatnią chwilę. Nie on jeden zresztą, dużo było podobnych przypadków. Jednakże, ponieważ pan obsługujący windę był tylko jeden, przeto nikt nie zgłaszał skarg, a więc też nie było konsekwencji z powodu jego zachwianej równowagi (i nieuwagi).

Niestety, „ściślejsze kierownictwo programowe i organizacyjne” nie zawsze wykazywało wyrozumiałość. Pracowała ze mną, w jednym pokoju (sekretariacie), dziewczyna - bardzo miła, która zajmowała się koordynowaniem pracy całego ośrodka. Ściślej mówiąc - koordynacją programu telewizyjnego. Nazwę ją umownie Olą. Otóż ta dziewczyna była koordynatorem także programu dla dzieci. Pewnego razu inny pracownik działu koordynacji nie przyszedł do pracy - zachorował czy coś podobnego. Do programu była potrzebna lalka, koniecznie najładniejsza, więc ją zakupiono. Jednak roztrzepana Ola, zresztą „za bardzo niczym się nie przejmująca” (pomimo swoich grubo ponad dwudziestu lat), zapomniała zabrać lalkę do studia na Tkacką. Zwyczajnie, zostawiła lalkę u mnie w sekretariacie. Nagle na portierni Polskiego Radia przy Alei Wojska Polskiego przeraźliwie zabrzęczał telefon. Do telefonu wołano mnie. Biegłam szybko, oj! bardzo szybko biegłam do telefonu. W słuchawce zagrzmiało, zahuczało:

- Gdzie Ola, gdzie lalka?! Musi być natychmiast dostarczona do studia! Samochodem, taksówką, helikopterem, pieszo, wszystko jedno jak, ale musi być ona zaraz, za sekundę! Jest głównym rekwizytem w tym programie (oczywiście lalka, a nie Ola).

Żaden problem... Miałam przecież do dyspozycji gońca, chłopaka zaprotegowanego przez „znaczącego” pracownika (skąd my to znamy?). Na imię miał Czesiu. Chyba 16-to, a może 17-to latek, bardzo młody, wyrośnięty, wysoki. Ponieważ do rozpoczęcia programu pozostało około czterech godzin, zwróciłam się do pana Czesia (nie mówiłam młodemu człowiekowi „per ty”):

- Panie Czesiu, proszę natychmiast zabrać tę nieszczęsną lalkę i pędzić z tą pannicą do studia na Tkacką. Tam na pana i lalkę czekają.

Młody człowiek wrzasnął "już się robi" i tyle go widziałam. Zadowolona, że mam sprawę załatwioną, znów zaczęłam „tłuc" telewizyjne teksty („tłukło” się na mechanicznej maszynie do pisania, a wielość kopii wymagała dużej siły uderzania w klawisze) - oczywiście w 16 egzemplarzach. Za wiele nie zdążyłam się napracować, a tu znów telefon:

- Dlaczego lalki jeszcze nie ma w studio?! Co jest, do diabła?! Zgłupiałaś, czy co!?

Oczywiście, że zgłupiałam, ba, nawet „wrosłam” w podłogę. Do rozpoczęcia programu niecałe dwie godziny, a Czesia i lalki ani w sekretariacie, ani w studio. Co mam robić? Szukam adresu mojego ,,pomagiera”... mieszkał gdzieś przy Śląskiej. Szybko zamknęłam sekretariat i dalej szukać Czesia, a przede wszystkim tej pechowej piękności, czyli lalki. Upłynęły mi niemal dwie godziny na tym szukaniu. Wreszcie znalazłam mieszkanie Czesia! Wchodzę i co widzę? Czesiu je obiadek z kolegą, a obok niego siedzi lalka. Zaczerwienił się, ale chyba nie ze wstydu, że nie dostarczył jej do programu, lecz dlatego, że „wyszło szydło z worka”.

Czesiu był gońcem w telewizji, a nie wielkim specem, za jakiego znajomym się podawał. Po raz pierwszy wściekłam się, nagadałam chłopakowi wiele nieprzyjemnych słów, a potem chwyciłam lalkę pod pachę i... biegiem do studia! Już nie szukałam ani windy, ani windziarza, a tylko galopem, po schodach, na to ósme piętro. Udało się! Dostarczyłam rekwizyt na czas.

Dlaczego o tym piszę? Ano, po dostarczeniu cennej lalki zauważyłam zamieszanie na korytarzu, w studio. Zaniepokojona zapytałam, co się stało. Jeden z kamerzystów chyba Janusz, zdenerwowany pokazuje mi Olę w stanie, powiedzmy, „trochę wskazującym na nadużycie” (czegoś ,,procentowego”).

- Popiliśmy trochę, – mówią chłopaki - nie wiedzieliśmy, że dziewczyna ma taką słabą głowę.

- No to co? - stwierdziłam. - Do jutra jej przejdzie.

Przejść to przeszło, ale do pracy nie miała już po co wracać. W studiu były „bardzo ważne osobistości” i zauważono pannę „w słabej kondycji”. Kierownictwo postanowiło, że „od jutra ona nie ma się co pokazywać".

Narobiliśmy dziewczynie kłopotu i, prawdę mówiąc, sobie też.

Nazajutrz byłam w pracy już o szóstej rano, bo musiałam kończyć teksty i wysłać korespondencję. Po paru minutach weszła załamana Ola. Płakała i błagała, abym się za nią wstawiła. Nie bardzo chciałam, ale jednak poszłam do szefa kadr i stanowczo poprosiłam, żeby nie zwalniał dziewczyny z pracy. Argumentowałam, że każdemu się może coś takiego zdarzyć. Szef kadr, Władysław Kuruś, skrzywił się, jakby wypił szklankę octu i z nieprzyjemną miną powiedział:

- Niestety, nie mogę nic w tej sprawie zrobić. Takich pracowników nam nie potrzeba - dodał cierpko. - Każdy wie, co robi, i odpowiada za swoje czyny. Ona już u nas nie pracuje.

- A żeby cię pokręciło! Jaki nieprzyjemny typ - pomyślałam. - Żebyś i ty kiedyś się tak zapił, i żeby cię cały Szczecin widział i kpił z ciebie.

Odwróciłam się od niego, również z nieprzyjemnym grymasem na twarzy, i wyszłam, życząc mu „nie najlepiej”. Na szczęście moje życzenia się nie sprawdziły, bo szefował bardzo długo i nie słyszałam, aby kiedykolwiek widziano w „stanie chwiejności lub podobnym braku równowagi ciała”. Natomiast w „sprawie Czesia” powiedziałam redaktorowi Sygańcowi, że „za takiego pomocnika to ja dziękuję”.

- Wolę już sama odpowiadać za pracę w sekretariacie, być sekretarką, maszynistką i gońcem. Przynajmniej wiem, że mogę na siebie liczyć – oświadczyłam to wprost w oczy Czesiowi.

Czesio nieco zdziwiony, skwitował to słowami:

- Pani, taka zawsze łagodna i życzliwa, a tak mi się źle przyczyniła. Ale nie szkodzi. Żadna satysfakcja być gońcem - i wyszedł z dumnie podniesionym czołem. Próbowano go jeszcze zatrudnić w bazie filmowej, ale tam też się nie nadawał. Wreszcie zaproponowano, aby zaczął się uczyć, to może nauczy się pracować solidnie.

Co zaś do szefa kadr, Władysława Kurusia, to muszę przyznać, mściwym osobnikiem nie był. Doceniał moją pracę i pomimo, że byłam „tylko oddelegowana” do doświadczalnego ośrodka telewizyjnego - otrzymywałam nagrody za dobrą pracę, a także pochwały z ust zarówno szefa kadr, jak i redaktora naczelnego, Mariana Sygańca. De facto wspomniany kadrowiec na przestrzeni wielu lat pracy w Radio i Telewizji załatwił mi wiele spraw, które wydawały się nie do pokonania. Zresztą, innym osobom załatwiał również chętnie, pomagając w pokonaniu życiowych niepowodzeń .

Były to czasy, gdy ludzie byli dla siebie bardziej wyrozumiali, bardziej życzliwi i przyjaźni. Tak właśnie wspominam swoją pracę w Doświadczalnym Ośrodku Telewizyjnym w Szczecinie, miło, pomimo większych lub mniejszych nieporozumień.

Może te nieporozumienia przydarzały się nam dlatego, że była to naprawdę ciężka praca, wymagająca dyspozycyjności od każdego z pracujących tam osób?

Nieraz piekliłam się, gdy miałam pracy na dwa dni, a „tu przychodzi Stefan Ciochoń i zaczyna dukać te swoje programy”. Człowiek z natury powolny, nie spieszył się, dyktował, kazał cofać wałek, przekreślać. Strona nieraz wyglądała jakby na maszynie pisało dziecko z pierwszej klasy. Miałam nieraz dosyć i wychodziłam z pokoju - ale dopiero po napisaniu „pod dukające dyktando” całego tekstu. Trzaskałam drzwiami i groziłam: "Wracam do Radia!" A jednak do radia nie wróciłam, bo złość mijała, Stefciu przychodził z batonikami, które łykałam w biegu - i znów było dobrze (aż do następnego dyktanda).

Lepszym dyktującym był Włodzimierz Grabowski. Przezornym również. Gdy trzeba było zostać dłużej lub przyjść w niedzielę do pracy, przynosił czekoladki albo batoniki. Czekolady dwie, trzy.

Jedna z pań była zgorszona, że mnie panowie rozpieszczają. Powiedziałam jej:

- Nic prostszego. Proszę przyjść w niedzielę, popracować parę godzin i też pani otrzyma czekoladę (wówczas wielki rarytas, z ,,Baltony)

Nie będę wspominała nazwiska tej pani, bo lubiłam ją; była na ogół życzliwą osobą, a kobieca zazdrość przemija. Nie warto było psuć atmosfery w małym zespole. Wszak było tam sympatycznie, przyjemnie. I to było najważniejsze.

Maria Czech Sobczak
/fragment książki napisanej wspólnie z Władysławem Kurusiem-Brzezińskim: ,,Pionierskie Lata Szczecińskiej Telewizji”/
c.d.n.


Góra
 Zobacz profil  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1 [ DST ]


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 5 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Skocz do:  
 cron

Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL
Wsparcie techniczne KrudIT Usługi Informatyczne
[ Time : 0.018s | 13 Queries | GZIP : Off ]